W sobotę, chyba jednak trzeba to powiedzieć, przegraliśmy mistrzostwo kraju. Niby nadzieja umiera ostatnia i nigdy się nie poddawaj, ale trzeba być realistami. Szanse na zdobycie tytułu są już niemal znikome, a Legii do mistrzostwa brakuje już tylko czterech punktów.
Czy można znaleźć winnego porażki na Łazienkowskiej? Trudno w ogóle o takie opinie, ponieważ sytuacja na boisku wymagała dokonania niezaplanowanych zmian i jeśli Mariusz Rumak miałby pomysł na zmianę gry drużyny, to nie miał możliwości wpłynięcia na nią.
Gdy kontuzji doznaje napastnik, to trzeba wprowadzić rezerwowego, prawy obrońca – trzeba zastąpić go obrońcą. A gdy na 20 minut przed końcem meczu uraz zgłasza środkowy defensor, trener podejmuje ryzyko i przesuwa swoją zawodników, wprowadzając pełnego sił ofensywnego zawodnika. I tutaj w zasadzie jeden błąd.
Oczywiście jesteśmy po meczu i łatwo jest wyrokować, ale cofnięcie wypompowanego Możdżenia na prawą stronę defensywy było błędem, ponieważ to on nie zdążył za Koseckim. Trudno mieć do „Możdża” pretensje, bo charował za dwóch i miał prawo być zmęczonym. To pierwsze ustawienie, kiedy na środek zszedł Trałka wydawałoby się być najrozsądniejszym i wynikającym z gry, ale to jedynie chwilowe ustawienie, które natychmiast zostało skorygowane.
Można mieć pretensje o to, że niektórzy piłkarze nie zagrali na wysokim poziomie, że zostali stłamszeni przez rywala i nie pokazali pełni swoich umiejętności. Legia zagrała odważnie, my się cofnęliśmy i brakowało nam przede wszystkim jakości z przodu. Tę straciliśmy, gdy z boiska zszedł Ślusarski, a pojawił się na nim Teodorczyk. Jasne „Ślusarz” nic nie pokazał, ale gdy on grał, to Lech cofnął się i dał się wyszaleć gospodarzom i dopiero po przerwie na wodę zagrał odważniej. Wtedy z przodu miał już gracza, który ostatnio zbyt często zapomina o umiejętnościach piłkarskich.
Lech ma oczywiście matematyczne szanse na tytuł, ale słowo matematyczne znakomicie oddaje sytuację.