– Żartuję sobie, że jeśli my kogoś chcemy, to za chwilę prezes Leśniodorski będzie krzyczał, że kupi tego zawodnika – żartował wczoraj na konferencji prasowej Mariusz Rumak. Dzisiaj pewnie jednak nie jest mu do śmiechu.
Legia Warszawa dopina właśnie szczegóły transfery z Henrikiem Ojamąą, którego transferem od początku roku zainteresowany był Lech. Zimą do jego finalizacji nie doszło i gdy wydawało się, że latem uda się go sprowadzić na Bułgarską do gry wstąpił klub ze stolicy.
Dość niespodziewanie, z tupetem i pewnością o słuszności tego transfery. Bo jeśli jeszcze w niedzielę piłkarz był w Poznaniu i oglądał mecz Lecha z Koroną, to kilka dni później, wierząc doniesieniom warszawskich mediów, bliżej mu do Legii. No i fajnie.
Skoro piłkarz po tym, co zobaczył na stadionie w niedzielę woli iść do Legii to spoko. Widocznie nie podoba mu się świetny i głośny doping. Nie zrobiły na nim wrażenia emocje i mowy o szacunku do klubu, a także takie wydarzenia jak zakończenie kariery przez „Rejsika” i „Djukę”. A skoro nie, to znaczy, że do klubu nie pasuje.
Kolejny raz potwierdza się, że Legia raczej skautingu nie ma i bierze kogo chce. I jeśli jeszcze wczoraj nie wykorzystywała pieniędzy, a rozwiązywane kontrakty przez zawodników czy kończące się umowy, to dzisiaj zamierza wepchnąć się w trwające negocjacje. Jeśli Estończyk podpisze kontrakt z Legią, to znaczy, że do Lecha nie pasował, bo nie rozumie jego filozofii i wartości jaką jest duma z bycia Lechitą. A skoro nie pasuje do niej, to żadna strata.
Skoro Legia bierze kogoś kim jest zainteresowany Lech, to znaczy, że ten Lech jest jej najgroźniejszym rywalem. I chce mu dać pstryczka w nos.