Wielokrotnie przy różnych okazjach trenerzy, a także piłkarze podkreślają, że Lech jest najlepiej grającym polskim zespołem. Potrafi on utrzymać się przy piłce, konsekwentnie ją rozgrywać, zaczynając od bramkarza. Brakuje jednak temu zespołowi przyśpieszenia i nawet rywalizując z grającą otwarty futbol Lechią Gdańsk, nie potrafi on wykorzystać swoich atutów.
W meczu z Cracovią Jose Mari Bakero desygnował do gry pięciu pomocników, z których każdy jest usposobiony do gry w środku pola, przez co wszyscy mogą często zmieniać się pozycjami, wprowadzając zamieszanie w szeregach obronnych przeciwnika.
Kolejne spotkanie jednak wyglądało już inaczej i Korona Kielce, która była przygotowana na konsekwentną, agresywną i przede wszystkim defensywną grę przez długi okres była wstanie powstrzymywać długo konstruujący swoje akcje zespół z Poznania. Bramkę w tym meczu udało się zdobyć nie dzięki skutecznemu atakowi pozycyjnemu, a stałemu fragmentowi gry.
Sobotni mecz z Lechią Gdańsk mógł przypominać spotkanie z Cracovią, która również pokazała ofensywną piłkę. W przeciwieństwie do podopiecznych Dariusza Pasieki, nasi poprzedni rywale mieli nieco więcej szczęścia pod swoją bramką. Przed utratą gola ratował ich słupek, poprzeczka, a także dobrze dysponowany Wojciech Pawłowski.
Lech jednak cały czas pokazuje taki sam styl gry. Długo rozgrywa piłkę, robi to konsekwentnie, ale duży wpływ na wynik meczu, a także jego przebieg, ma to, jak szybko uda się mu zdobyć bramkę. W Krakowie miało to miejsce w pierwszych minutach i to spotkanie było pełne sytuacji na podwyższenie wyników, nota bene kilku wykorzystanych. Z Koroną było jednak trudniej, a Lechia z upływem minut coraz bardziej przesuwała się pod swoją bramkę.
Dopiero z upływem czasu „Kolejorza” grał szybciej futbolówką, agresywniej i przede wszystkim ofensywniej. Zabrakło tego w pierwszej godzinie sobotniego spotkania. Owszem Lechici prowadzili grę, znakomicie radzili sobie w małej grze, którą bez najmniejszych problemów potrafili wygrać, a następnie przerzucić piłkę na drugą stronę boiska, ale nie umieli tego następnie wykorzystać.
Często niepotrzebnie zwalniali grę i ponownie czekali na to, aż Lechia ponownie ustawi swoją formację obronną i dopiero wtedy kontynuowali przeprowadzanie ataku. Zdecydowanie zabrakło przyśpieszenia, które mogliśmy obserwować w ostatnich fragmentach meczu.
Oczywiście mamy w zespole indywidualności, o których geniuszu mogliśmy się przekonać, kiedy to Artiom Rudnev znajdował sobie miejsce do stworzenia okazji bramkowej, ale tych znacznie więcej było w ostatnich kwadransie meczu, gdy bardzo dużo pracy miał bramkarz gospodarzy.
Wtedy na boisku pojawili się skrzydłowi, którzy tę właśnie pozycję na boisku zajęli: Aleksandar Tonew, a później Jakub Wilk. Obaj mieli okazję do zdobycia bramki, Bułgar dwa razy groźnie uderzył, a po strzale tego drugiego piłka odbiła się od poprzeczki. Jose Mari Bakero zdecydował się na rozciągnięcie gry i to przyniosło skutek, bo więcej było też wtedy miejsca dla środkowych pomocników, których głównym celem było przerzucenie piłki w boczne sektory boiska i stworzenie zagrożenia po dośrodkowaniu, albo szybkim złamaniu akcji do środka.
Lech ma piłkarzy o dużych umiejętnościach, ale brakuje mu umiejętności natychmiastowego reagowania na sytuację na boisku. Gdy rywal za sprawą swoich środkowych pomocników dominuje, albo stara się kontrolować środek pola, brakuje próby rozciągnięcia akcji na bok. Tutaj można napisać o tym, że nie mamy skrzydłowych z prawdziwego zdarzenia, takich jakim był Sławek Peszko. Tak jednak nie jest, co już w pierwszych meczach pokazał Aleksandar Tonew.