Czas uczy i pozwala wyciągać wnioski. Szczególne pod koniec sezonu, gdy liczymy stratę na lidera albo miejsc premiowanych awansem do europejskich pucharów. Wtedy przypominamy sobie mecze, w których o te punkty było blisko, a nie udało się ich zdobyć. W Białymstoku zagraliśmy mecz przeciętny, ale zwycięski.
Ale od początku. Lech przed tą kolejką miał cztery punkty straty do lidera, który w sobotę zdobył jeden punkt w meczu z Piastem Gliwice. Spotkania nie wygrał, więc istniała szansa na zmniejszenie różnicy punktowej pomiędzy Lechem a Legią. Warunek był jeden – zwycięstwo w Białymstoku na bardzo trudnym terenie.
Zgodnie z przewidywaniami mecz nie należał do łatwych. Co prawda w pierwszej połowie Lechici grali dobrze, stwarzali sobie sytuację i ostatecznie zdobyli bramkę, ale stracili też Buricia, który z powodu urazu opuścił boisko. W drugiej jednak grali dużo słabiej. W zasadzie to nie grali, a asystowali Jagiellonii na boisko. Mogli zdobyć bramkę na początku drugiej połowy, ale swoje okazje zmarnowali.
Im bliżej końcowego gwizdka, tym bardziej nerwowo robiło się pod bramką Kotorowskiego, który zastąpił kontuzjowanego Buricia. Lechici nerwowo wybijali piłkę, zostawiali przestrzenie między formacjami, mieli problem z utrzymaniem się przy piłce i wymienieniem kilku podań. Na ich szczęście Jagiellonia była niezwykle nieskuteczna i tylko sama sobie jest winna, że meczu nie wygrała.
Lechowi to się udało, a takimi spotkaniami wygrywa się mistrzostwo. Bo gdybyśmy w Białymstoku przegrali, to nikt nie mógłby mieć pretensji. Sztuką jest wygrać, gdy na boisku nie idzie. Drużynie Mariusza Rumaka na Słonecznej wyszło to bardzo dobrze i choć to Jagiellonia pozostawiła po sobie lepsze wrażenie, to ona meczu nie wygrała.
Podobnie jak Lech w listopadzie z Legią. W tamtym spotkaniu był lepszy, dominował, stwarzał sytuację, a Legia była skuteczna. Wczoraj skuteczny był Lech i to on wygrał bardzo ważny mecz. Dzisiaj zamiast -5 do Legii mamy -2 i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.