W środę gościem kibiców Lecha był Wojciech Łazarek, były trener „Kolejorza”, za którego czasów ten święcił duże sukcesy. – Do Poznania trafiłem za sprawą Bogdana Zeidlera i Hilarego Nowaka – wspominał.
Podczas spotkania nawiązywał do kilku wydarzeń związanych ze swoją pracą w Poznaniu. – Ja historią nie żyje, ale ją szanuję. To, co dzieje się z w Lechu mam w sercu. Cześć raduje, część boli. Do Lecha nie trafiał wtedy nikt przypadkowy. Nie trafiłem do Lecha, tak jak dzisiaj ktoś pierwszy lepszy – przyznał trener.
Jego zdaniem drużyna do kierownictwo klubu, zawodnicy i publiczność. Tylko razem mogli w Poznaniu stworzyć potęgę Lecha. – Drużyna rodzi się w tryptyku. Nie ma innej prawdy. To był wiara, która napawała optymizmem nawet jak było smutno i biednie. U nas na Bułgarskiej miliony nie latały, tylko piłki uderzane z dobrą prędkością. Celem nadrzędnym było dobro klubu, przyszłość Lecha i konsekwentnie Ci ludzie od rana do wieczora poświęcali czas, aby ten klub małymi kroczkami i wyraźnymi postępami, które napawały optymizmem – zaznaczał Łazarek.
Do Poznania przychodził w 1980 roku. W swoim debiucie pokonał Zawisze Bydgoszcz 2:0. – Ja wierzyłem, wszyscy wierzyliśmy w sukces. Popełniałem dużo błędów, miałem chwile słabości, drużyna także. Chciałem, żeby drużyna czyniła postęp, widziałem, że można dużo osiągnąć. Jak wypisałem, że będzie trening indywidualny, to przychodziło ich 21. Mówiłem do nich: „Dalej końskie łby, uciekać do domu, na spacer do zoo, albo do parku”. Kochali to, więc robili postępy – wspominał Lechita.
To właśnie on był trenerem Lecha w pamiętnym finale Pucharu Polski z Legią w Częstochowie. Nie chciał jednak wracać do tamtych wydarzeń. – Tam miały miejsce smutne rzeczy. Wstrząs mózgu Ryśka Szpakowskiego oraz brzydkie zachowanie niedobrych ludzi. Nikt z nas nie był wstanie przyjąć tego meczu. Co z tego, że byliśmy nagrzani, ale nie wyszło jak miało wyjść – opowiada.
Miał jednak podczas pracy w stolicy Wielkopolski i trudne chwile, gdy po pięciu przegranych był bliski opuszczenia Lecha. – Przegraliśmy pięć meczów przy pełnej Bułgarskiej. Oddałem się do dyspozycji prezesów. Powiedzieli mi, że tutaj musi być lepiej. Wiem dzisiaj, co zrobiłem źle. Za dużo pracy, koń nie wytrzymał. Pojechaliśmy na kolejny mecz. Do Chorzowa. 8 minuta – 0:1, 39 minuta – 0:2. Co może trener powiedzieć w szatni po pięciu przegranych i takim wyniku do przerwy. Mam im powiedzieć idźcie siku do pisuarów, za chwilę porozmawiamy o czymś innym – zastanawiał się były opiekun „Kolejorza”.
– Zaapelowałem o uporządkowanie gry obronnej i zremisowaliśmy 2:2 w końcówce meczu. Później szesnaście meczów z rzędu nie przegraliśmy. Zobaczcie jak jest w zawodzie trenera. Wypadkowa pracy by zadziałała, to by powiedzieli, że to jest trener, a dzisiaj. Dzisiaj to nie wiem, jak to wygląda, trener jeszcze się nie wykapał po meczu, a już go nie ma i w klubie nie pracuje – kontynuował Łazarek.
Z Lechem rozstał się w 1984 roku. – Proszę mi wierzyć, postęp wymaga ofiar. Ja ich kochałem jak dzieci, ale niestety trzeba być twardym. Doszliśmy do wniosku, że 5 lat to bardzo dużo na trenera – wspominał Lechita. – Ale jest też tak, że trener musi zmieniać swoje metody, bo to inaczej jego zmienią – dodał.