Podczas spotkania Legendy Lecha z kibicami, nie mogło zabraknąć także nazwiązań do tego środowiska. Jan Pieńczak opowiadał o wyjazdach, a także postrzeganiu kibiców „Kolejorza” w Polsce. – Jeździliśmy jak kibice teraz – mówił wczoraj wieczorem prezes.
– W tamtych czasach Lech był na ustach tysięcy ludzi. Największą sympatią cieszyły się instytucje, które umiały spojrzeć prawdzie w oczy. To Lechici, gdy za coś się wezmą, zrobią to najlepiej. Tak samo było z kibicowaniem. Jeździliśmy wtedy w dziesięć wagonów na mecz, jak kibice teraz. Do Warszawy, Katowic i innych miast. Moi przyjaciele, to był najpiękniejszy okres, kiedy to kibice Lecha byli wzorem zachowania – wspominał gość kiboli.
Przyznał on także, że sympatycy Lecha w tamtych czasach cieszyli się poważaniem nawet w Warszawie, gdzie zdarzało im się spotkać także objawy sympatii. – Pamiętam, gdy byliśmy w stolicy, było nas tysiąc osób i szliśmy Alejami Jerozolimskimi. Jeden z naszych kolegów grał na butelce „Marsz Gladiatorów”. Ludzie z okien bili nam brawo: „Brawo Poznań” – mówi Jan Pieńczak.
– I patrzcie, co się później stało. Po dziesiątkach lat, gdy graliśmy w Częstochowie. Wtedy tam nie przyjechała tylko Legia, ale banda łobuzów z toporkami i nożami. To się nie mieściło w głowie. Gdy mieliśmy rozpocząć mecz przylatuje do mnie jeden z działaczy i mówi: „Panie prezesie. Ci, co przyjechali z Warszawy to jakaś banda. Przyjechali i będą się z nami bić”. Nie mogli się pogodzić z tym, że Lech jest w lepszej formie organizacyjnej, finansowej i miał lepszą atmosferę. Wszędzie nas szanowali i nie było żadnego problemy, żeby na kibica Lecha ktoś mógł narzekać, jak zdarzyło się później – wspomina prezes.
Jan Pieńczak zapytany o niezapomniany mecz odparł: – W pamięci utknął mi jeden. Daleko na wchodzie, bardzo daleko (Starachowice – przyp. red.). To był tok 1965. Zajeżdżamy na dworzec, na peronie wszystkie miejsca zajęte, w pociągu także. Idę do bagażowego i mówię, że worki bagażowe damy w kąt, bo musimy na mecz jechać. Tym pociągiem musimy jechać. Zajeżdżamy, a miejscowi kibice rano mówią, że dzisiaj na kazaniu ksiądz mówił, że Lech przyjedzie, żeby zawodnicy wygrali, a ludzie się za to modlili – opowiadał.
– Spotkałem na stadionie proboszcza. Były trzy minuty do końca, remis, mecz prawie się kończy. Wtedy sędzia podyktował rzut karny. Jakóbczak mógł rozstrzygnąć mecz na naszą stronę. Popatrzył na nas, wszyscy parafianie przyszli na mecz, słuchali księdza w kościele, a on zdobył bramkę i wygraliśmy. Jakóbczak nigdy się nie myli z karnego. Tym razem znów spisał się jak powinien – kontynuował historię Jan Pieńczak.